fbpx
Szukaj
Close this search box.

Homeopatia – czy może cię zabić?

Głównym zarzutem wobec homeopatii jest to, że w lekach homeopatycznych nic nie ma. Więc wydaje się, że zaszkodzić nie może. To jeden z argumentów wysuwany przez jej zwolenników. Drugim argumentem, wysuwanym przez zwolenników homeopatii, jest to, że „nam przecież pomaga”. „Goździkowej” z reklamy też pomaga. I Jasiowi pomaga, a przecież Jasio wie.

Wiecie, że mi kiedyś też „pomogło?” A potem zabiło moją przyjaciółkę. I jeszcze parę osób.

Opowiem Wam historię … uprzedzam, będzie długa i zawiła, miejscami śmieszna i baaardzo osobista.

Otóż dawno, dawno temu, gdy mieszkałam za siedmioma górami i za siedmioma lasami, w kraju, w którym żelazna kurtyna oddzielała nas skutecznie od wielu osiągnięć zachodniej myśli naukowej, chorowałam na ciężkie, przewlekłe zapalenie zatok. Wujek – wybitny pediatra, profesor uniwersytecki, wymyślił, że powinnam brać krople „homeopatyczne” Apis.

Ach, te czasy! Była tylko jedna apteka, która je robiła, na Marszałkowskiej 111 w Warszawie. Robiło się to tak, że gniotło się pszczoły. ŻYWE PSZCZOŁY . Następnie te pszczoły rozcieńczało się spirytusem, wstrząsając przy tym, po dziesięć razy na każde rozcieńczenie. Homeopatia opiera się na rozcieńczaniu i wstrząsaniu. W zasadzie- na rozcieńczaniu i wstrząsaniu w nieskończoność. Jest tylko jeden mały „myk”. Jak się tak rozcieńcza i rozcieńcza, to w pewnym momencie w roztworze homeopatycznym nie ma już nic. Zupełnie nic.

No, ale wtedy nic o tym nie wiedziałam. Samo pojęcie homeopatia nie mówiło mi wtedy zbyt wiele. Po prostu myślałam, że to taki „naturalny” lek i że homeopatia to inna nazwa medycyny naturalnej.

Zatoki przestały boleć. Ja zdałam na medycynę. W międzyczasie wielu moich znajomych zaopatrzyło się w Apis na Marszałkowskiej i też pomogło im to na zatoki.

Skończyłam studia. Chciałam poznać więcej metod, które pomogły by moim pacjentom. W tym takich, które wykraczały poza farmakologię. W Polsce nie było wtedy dostępnych kursów ziołolecznictwa czy dietetyki . W tamtych czasach nie było komputerów ani Internetu. Byliśmy skazani na to, co drukowane. Pierwsze szeroko zakrojone szkolenia dla lekarzy zostały wprowadzone przez firmy farmaceutyczne. Co ciekawe, homeopatię do Polski także wprowadziły wielkie koncerny.

Podejrzewam, że gdyby od początku powiedziano mi, że w homeopatycznych kulkach nic nie ma, to raczej bym się nie dała nabrać. Ale, jak zapewne większość z Was, tego nie wiedziałam. Uczęszczałam z zapałem na kursy, na których uczono mnie, jak przy pomocy „naturalnych remediów” leczyć stany chorobowe. Dodam, preparaty zarejestrowane były jako leki na rynku polskim i normalnie dostępne w aptekach. Podobnie jak w zwykłej medycynie akademickiej były środki „na ucho”, „na gardło”, „na kaszel”.

Do tej pory na stronach znanej apteki internetowej widnieją leki owej korporacji w układzie „na chrypkę” „na grypę” „na pęcherz” etc. Kursy organizowane były w salach wynajętych Akademii Medycznych. Uczyłam się z zapałem. My, lekarze akademiccy, nie mieliśmy aż tylu „leków” na kaszel, co homeopaci. Pamiętajmy, że w tamtych czasach postkomunistycznych nie było tylu preparatów farmaceutycznych co teraz… półki w aptekach były puste.

W dodatku wiedza wydawała się ogromna! Poza tym, do naszej biednej Polski firma francuska ją nam przywiozła! Lekarze z Francji nas uczyli! Ba! Wieść gminna niosła, że sam Książę Karol stosował homeopatię! I Królowa Brytyjska! I cały dwór! Jakby Księcia Karola było mało to jeszcze ileś tam gwiazd estrady!

Możecie sobie wyobrazić nasze podniecenie. Dopiero kilka lat później, gdy zostałam członkiem stowarzyszenia British Faculty of Homeopathy dowiedziałam się, że z księciem Karolem to plotka i że homeopatii nigdy oficjalnie nie poparł…

Pamiętam pierwszy moment, w którym poczułam poważne zaniepokojenie, zimny ścisk koło serca. Otóż francuski wykładowca został poproszony, żeby wytłumaczył co to znaczy „potencjonowanie”, czyli metoda stosowana przy produkcji „leków” homeopatycznych. Czerwony na twarzy, wił się i plątał w zeznaniach, aż wyznał, że potencjonowanie to tradycja, bo ojciec homeopatii Hahnemann, żyjący na przełomie XVIII i XIX wieku, woził swoje leki w sakwach na koniu i im bardziej się trzęsły tym bardziej działały.

Im bardziej prosiliśmy o wyjaśnienie, tym bardziej wykładowca się robił się zmieszany. Ja poczułam się wtedy wstrząśnięta, nie zmieszana, jak Vodka Martini, słynny koktajl Jamesa Bonda.

Słyszeliście, że leki homeopatyczne są „potencjonowane,” czyli „wzmacniane”? Czy kiedykolwiek zastanawialiście się co to znaczy? Nie chodzi tu bynajmniej o to, że są to leki na potencję…

Otóż, potencjonowanie to określenie na rozcieńczanie i wstrząsanie.

Im bardziej „lek” rozcieńczony, tym wyższą ma potencję. Czyli JEST NIE SŁABSZY, A SILNIEJSZY.

Powtórzmy to jeszcze raz: IM BARDZIEJ W „LEKU” NIC NIE MA, TYM JEST SILNIEJSZY. Czujecie to? Wydaje się logiczne? Wiedzieliście o tym?

Jednak – uważajcie teraz! Nie w każdym „leku” homeopatycznym nic nie ma. W „lekach” o niskich potencjach znajdują się całkiem spore stężenia substancji wyjściowych. Konkretnie, w potencjach dziesiętnych.

Potencja dziesiętna (decymalna) oznacza, że bierze się jedną część roztworu wyjściowego i rozcieńcza się w 10 częściach wody, uderzając przy tym w coś, by tym wstrząsnąć. Homeopaci twierdzą, że najlepiej uderzać w oprawioną w skórę książkę. Tak uzyskujemy potencję, czyli rozcieńczenie dziesiętne. Nazwane D1.

W rozcieńczeniu D1 jest jeszcze sporo substancji wyjściowej. Ale są jeszcze potencje setne i tysięczne. O nich za chwilę …

Trucizny w “lekach” homeopatycznych
Tymczasem jednak chcę zwrócić Waszą uwagę na fakt, że do produkcji „leków” homeopatycznych (prawidłowo mówi się „remedia”) używa się często bardzo silnych trucizn, takich jak:

W homeopatii wykorzystuje się także jady węży – Lachesis, czyli żmiji, której jad powoduje zakrzep krwi, oraz Naja – czyli kobry, która atakuje układ nerwowy, powodując paraliż.

Dodatkowo, homeopatia wykorzystuje wiele metali toksycznych takich jak Mercury – rtęć, Arsenicum album czyli arsen, kadm i wiele, wiele innych. Ponadto, ma w repertuarze substancje kompletnie nieszkodliwe jak sól kuchenna czy węglan wapnia.

Dodać muszę, że niektóre z wymienionych substancji były wykorzystywane w medycynie średniowiecznej, która bazowała na … alchemii. Dlatego tak bardzo bano się wtedy lekarzy, którzy naprawdę mogli zabić. I owo rozcieńczanie wydawało się w przypadku trucizn sensowne. Bo jednak oczyszczone alkaloidy z Belladonny stosowane są w medycynie pod nazwą atropina.

Potencje decymalne jednak wytrzymywały logikę, potencje setne czyli centymalne (oznaczane literą C) , tysięczne zdecydowanie stanowiły wyzwanie umysłowe, bo wykraczały daleko poza prawa fizyki. Dla tych pacjentów, którzy praw fizyki znać nie muszą, dodam – powyżej pewnego rozcieńczenia w wodzie już nie ma śladu substancji śladowej. Zero, nul. Nic nie ma. Gdyby mi od początku powiedziano, że to, co daję pacjentom, nic nie zawiera, pewnie zawahałabym się. Ale miałam tak zwany „otwarty umysł”, więc dałam się wkręcić.

Tutaj mała dygresja – każdy z nas musi mieć „granice”. Nasze ciało ma granice – jest nią skóra. Nasze komórki mają granice – jest nią błona komórkowa. Komórki wpuszczają do środka to, co jest im potrzebne do rozwoju – nie wszystko jak leci. To podstawa ich istnienia. Dlatego i nasz umysł musi być wybiórczy – rozróżniać, analizować, i – zachowując otwartość, która jest podstawą postępu – umieć rozróżnić to, co jest szkodliwe od tego, co jest postępowe.

Inaczej, jesteśmy jak gąbka, która chłonie wszelkie nieczystości. Nasze umysły były wtedy zbyt otwarte. Na własne usprawiedliwienie dodam, że w tamtych czasach nie tylko tylko mój.

SIMILIMUM! ŚWIĘTY GRAAL HOMEOPATII! ULOTNY I RÓWNIE TRUDNY DO ODKRYCIA. MIAŁA TO BYĆ SUBSTANCJA ZDOLNA DO CAŁKOWITEJ TRANSFRMACJI DUCHA I CIAŁA CZŁOWIEKA- jakaś najgłębsza z wibracji materii duchowej, całkowicie transformująca energię życiową. Similimum trudno znaleźć. Z moich znajomych homeopatów nikt na nie nie trafił, ani u siebie ani u pacjenta, więc poszukiwania trwały latami. Mieliśmy takie powiedzenie, że homeopaci to ludzie, którzy poszukują swego similimum i dlatego podróżują z kursu na kurs, bo nie mogą na nie trafić. Pamiętam, jak wczesna narzeczona modnego obecnie w naszym kraju Scholtena żartowała gorzko, że homeopatia to tylko inne określenie na czekanie. Biedni pacjenci czekali latami.

Co tymczasem robili lekarze? Szkolili się, to pewne, a szkolenia oddaliły się znacznie od niewinnych leków na kaszel. Szkolili się w mistrzostwie, jak rozpoznać w pacjencie „ducha” similimum.

Na kursach „firmowych” dowiedzieliśmy się, że istnieje jeszcze jeden sposób uprawiania homeopatii – już nie stosujący leków „na ucho”, „na kaszel”, tylko na człowieka, żeby się zmienił od środka. Takie osobiste panaceum dla danej osoby. Panaceum – czyli „lek na wszystko” – jednak bardzo zindywidualizowany. Homeopatia oparta jest o zasadę czyli podobne leczy podobne (czyli z łacińska – similia similibus curantur” – a ujęte prosto; czymżeś się zatruł, tym się lecz. W homeopatii na początku pokutowała jeszcze pamięć o dawnej medycynie, która jako odtrutek używała małych dawek substancji trujących.

Ale zerwało się to z łańcucha logiki i weszło w sferę omamów sennych, gdy zaczęto ludziom przypisywać „cechy magiczne” substancji. Od tej pory główną misją homeopaty (dodam tu: klasycznego) stało się dopasowanie do pacjenta substancji wyjściowej, totemiczną, magicznie opisującej wszystkie jego cechy – wtedy pacjent odnalazłby similimum (czyli najpodobniejsze podobieństwo, swoją szamańskę esencję życiową) i wyzdrowiałby na zawsze.

To nazywało się poszukiwaniem podobieństw. Każdy człowiek, który stosował homeopatię, dążył do znalezienia swego similimum.

Na pewnym poziomie było to proste. Tym kilkudziesięciu substancjom, które znaliśmy najlepiej, homeopaci przypisywali „archetypy”, czyli pewne konkretne postawy. I tak: Pulsatilla była niebieskooką, ciamajdowatą damą, skłonną do płaczu bez powodu. Nux Vomica (też trutka ze strychniną) to wredny dyrektor, który nikogo do słowa nie dopuści. Platinum, to zimna i wyniosła kobieta. (Męskiego odpowiednika nikt nie szukał). Merkury – półgangster i w ogóle wredny typ. Lycopodium (widłak goździsty) – też dyrektor, ale mniej apodyktyczny, Lachesis – żmija, mądra, ale bezwzględna. Nana – kobra, szara, nieśmiała, ale zabójcza. Calcium carbonicum – ciapa, niedołęga. Helleborus – szalony wariat. Stramonium – chory umysłowy. Tarantulla – wariatka.

Potem adepci homeopatii rozmawiali między sobą oceniając się nawzajem przy pomocy substancji, które sobie nawzajem przypisywali. Wołali – nie zapraszajcie tej Platiny bo jest wredna i zimna! Albo szeptali zniechęceni – nie dawaj tego do załatwienia Jarkowi, to Calcium Carbonicum (czytaj: mięczak – węglan wapnia), nie poradzi sobie. Co, mam gdzieś iść z Krzyśkiem? To Nux Vomica (satrapa), będzie mną rządził. Nie, nie dawaj mi pokoju z Anią, taż to Pulsatilla (niedojda życiowa), będzie chlipać cały czas.

Piotr, ten Stramonium (czytaj świr)? Nie, nie, nie nadaje się na kolegę.

Jak byłeś dla kogoś miły, to mogłeś zasłużyć na miłą nazwę. Ignacia nie była zła – oznaczała kobietę skłonną do melancholii, ale zdecydowaną w działaniu. Belladonna była komplementem, bo oznaczała piękną kobietę, ze skłonnością do bólu głowy i wrażliwą na przeciągi.

Tuberkulina była w miarę miła, bo oznaczała osobę intensywnie żyjącą, spalającą się w działaniu.

Taaak. Pamiętam te dni, kiedy każdy ze znajomych wykrzykiwał: Wiem! Brałaś już Lachesis! (w domyśle – ty żmijo!). Albo nie myślałaś, że może w tobie tkwić Pulsatilla? (coś dzisiaj masz słabszy nastrój). Boże, jakie to było żenujące.

To, co mi się wydaje najdziwniejsze, to że to grono to byli ludzie po medycynie, dorośli, oczytani. Wyglądało to na zbiorową utratę zdrowego rozumu i rzucenie się w otchłań grypserki.

Spotkania homeopatów odbywały się w miejscach atrakcyjnych.

Geukens wprawdzie przyjeżdżał do Polski i okropnie nudził, odczytując nam godzinami takie zdania jak: „ -Belladonna – przebudzenie-ból-głowy-po” bo to był język repertorium, czyli wielkiej księgi, gdzie wszystkie objawy były przypisane określonym substancjom. Brzmiało to bardzo uczenie.

Massimo Mangialavori organizował radosną szkołę we Włoszech, w Bolonii i na Capri.

Drogo, ale wesoło. Szczególnie mile wspominam lekcje letnie na Capri, gdzie wieczorami, po odjeździe turystów, przechadzaliśmy się cudnymi uliczkami. Bologna mnie fascynowała, gdyż był tam jeden z najstarszych uniwersytetów medycznych w Europie. Studiował tam też… Mikołaj Kopernik. Na szczęście dla mnie, szkoła Massimo nie była wyłącznie homeopatyczna, uczyła bardzo dobrego ziołolecznictwa i toksykologii – na wysokim poziomie, przy udziale niemieckich i brytyjskich lekarzy, w tym profesorów medycyny. Zatem, o ile homeopatia była czasem straconym, toksykologia i ziołolecznictwo były naprawdę wiele warte. Podobną metodę nauczania stosowało British Faculty of Homeopathy.

W innych szkołach już tego nie było. Była tylko nauka filozoficzna, dziwny rodzaj erudycji pomieszanej z kompletną ciemnotą.

Przykłady nauczania homeopatii klasycznej

Wiecie, że są różne odmiany soli? Klasyczni leczą nimi depresję, uważając przy tym, że Natrium Chloricum (sól kuchenna) jest mniej płaczliwa i bardziej pozbierana od Natrium Phosphoricum (innej soli). Najbardziej depresyjne jest jednak natrium muriaticum, czyli sól morska, która niesie w sobie cierpienie świata. To Natrium Muriaticum należało podać osobie w depresji, by wyzdrowiała. Oczywiście, najpierw trzeba było spędzić na rozmowie wiele godzin, by stwierdzić, że owo Natrium Muriaticum nie podszywa się pod coś innego. Jednak, gdy już zyskaliśmy pewność, to Natrium Muriaticum trzeba było podawać do skutku. Czyli – przy każdej wizycie – to samo. Zawsze. Zmieniając tylko potencję na wyższą. Im dłużej pacjent przychodził do homeopaty, tym bardziej dostawał rozpuszczone nic, czyli nic nie dostawał.

Jak miał szczęście, wychodził z depresji. Jak nie miał, to kończył jako samobójca.

Moja ciekawość była jednak rozbudzona. Nie chciałam odrzucać homeopatii „a priori”, moja droga zaprowadziła mnie na zjazdy Liga Medicorum Homeopatica Internationalis. Moskwa, Gratz, Buenos Aires, Berlin.

Tam poznałam największych świata homeopatii.

Najbarwniejszą postacią tego korowodu ludzi omamionych wizją świętego Graala był Rajan Sankaran. Ten przepisywał pacjentom remedia na skutek interwencji wszechświata. Np. przyjmował pacjenta w klinice w Indiach i podczas konsultacji do pokoju wtargnął pies. No to pacjent dostał mleko psa jako lek (LAC CANINUM). Sankaran próbował też potencjonować (rozcieńczać) mur berliński, jako lek na samotność. Twierdził, że mur berliński jest najważniejszym lekiem dla rodzin, które cierpiały w czasie wojny. Brzmi dziwnie, prawda? Baaardzo dziwnie. Brzmi tak, jakbyśmy znaleźli się w środowisku ludzi omotanych jakąś szaloną idee fixe. Też tak czułam….

Zwłaszcza, że dowiedziałam się, jak się „bada” remedia homeopatyczne przez wprowadzeniem ich do obrotu. Specjalizował się w tym Jeremy Sherr (także poznałam go osobiście). Otóż „leki homeopatyczne” bada się przez tak zwane „próby lekowe”, gdzie homeopaci muszą zażyć rozcieńczone substancje i zaobserwować, jakie pojawiają się u nich objawy. Moi znajomi przechodzili taką próbę lekową z różą damasceńską. Wszyscy stali się pyszałkowaci i nakupili sobie drogich rzeczy, dowodząc, że w róży próżność jest najważniejsza.

Można jeszcze robić próby senne. Otóż zażywa się coś (wspomniany mur berliński lub różę damasceńską albo wyciąg z serca sokoła wędrownego Falco Peregrinus) i spisuje się swoje sny. Tak remedium znajduje drogę do innych homeopatów.

Homeopatia uchodzi za odmianę leczenia ziołowego. Jednak to nie są zioła! Za chwilę dowiecie się, co to jest! Homeopatia jest zazdrosną metodą i nie uznaje innych – ani ziół, ani witamin, ani farmakologii, ani niczego innego.

Czy wiecie, czym się różni homeopatia od allopatii? Często mówi się przecież medycyna homeopatyczna i allopatyczna. Myślicie może, że allopatia to chemia, to farmaceutyki? Otóż nie, medycyna allopatyczna to wszystko, co nie jest w odpowiedni sposób rozcieńczone i wstrząśnięte. Witaminy, zioła, probiotyki, dieta, to wszystko także jest allopatyczne.

Wiecie, że najbardziej znany z homeopatów, pierwszy homeopata klasyczny, James Kent Tyler powiedział tak „lepiej by pacjent umarł leczony zgodnie z metodą, niż wyzdrowiał, leczony allopatycznie” . Straszne, prawda? Wiecie, że homeopaci klasyczni tak naprawdę myślą?

Kent był sekciarzem – należał do następców mistycznej sekty religijnej zwanej Nowe Jeruzalem założonej przez Emanuela Swedenborga. Sekta to sekta. Z sektą się nie dyskutuje!

Dodajmy, że współczesny nam Scholten także prezentuje swój określony światopogląd religijny.

Zanim opowiem Wam o tym, jak homeopatia doprowadziła do śmierci moją przyjaciółkę, bardzo krótko jeszcze zatrzymam się przy historii metody.

Co ciekawe, o ile Kent i współcześni nam jego następcy, tacy jak Sankaran, Scholten i wielu, wielu innych, utrwalili „beton ciemności” w homeopatii, twórca metody, Hahnemann był po prostu wnikliwym badaczem, jak na swoje czasy (pamiętajmy przełom XVIIi i XIX wieku!). Trucizny, które rozcieńczał, za jego czasów zabiły wielu pacjentów – zatem próbował zmiejszyć „toksyczność leków”. Hahnemann opisywał też „przeszkody w leczeniu”, którymi były nieuregulowane jelita, złe warunki higieniczne życia, zła dieta etc.

Słynna jest anegdota, że stosując leki homeopatyczne Hahnemanna udało się opanować epidemię cholery. Otóż, zaprzyjaźniony profesor historii medycyny, badacz życia Hahnemanna (spędził na tych badaniach 50 lat życia), zaprzecza temu. Twierdzi, że lekarze owi nie stosowali wcale „homeopatii’, a jedynie zastosowali się do wskazówek higienicznych, które Hahnemann propagował.

Pamiętajmy, że potencje dziesiętne (oznaczone literką D) zawierają jeszcze substancje wyjściowe – np. Arsenicum D8 to roztwór 10−8, który odpowiada dopuszczalnemu stężeniu arsenu w wodzie pitnej w USA. D1 albo D2 zawierałoby przekroczone ilości tego pierwiastka!

Roztwór D24, czyli 10−24 daje 60% prawdopodobieństwa, że jest w nim jedna cząsteczka substancji wyjściowej – pod warunkiem, że użyto do sporządzenia roztworu 1 mmol substancji czynnej.

Rozcieńczenia stosowane przez Hahnemana były aż 0−60.

Czyli trzeba by było podawać 2 miliardy dawek na sekundę przez 4 miliardy lat 6 miliardom pacjentów, by któryś z nich otrzymał jedną cząsteczkę substancji czynnej. Niezły kosmos!

Są jeszcze LM-y. 1/50 000 jednak po cóż Państwu wnikać w dalsze szczegóły niczego.

Zwolennicy homeopatii mówią, że działa „pamięć wody” . Wymyślił to niejaki Benveniste. Też znałam go osobiście, nie raz prowadziłam z nim rozmowy – między innymi dzięki tym rozmowom, poszłam po rozum do głowy, czyli rzuciłam homeopatię na zawsze.

Dodam, że nikt jeszcze nie wytłumaczył, jak pamięć wody przemienia się w pamięć cukru, a przecież kulki homeopatyczne to cukier, prawda?

Wielu zwolenników homeopatii mówi, że to nie ważne, że nic w tym nie ma, skoro działa. Nie wiem, czy zauważyliście, zwolennicy, że każdy homeopata każe Wam dokładnie się obserwować – a czy Was boli głowa, a po czym, a czy lubicie ciemność, a czy posikujecie często, a w jakiej pozycji najlepiej Wam się śpi. Zdrowy człowiek zyska świadomość ciała. Zdolny rodzic nauczy się wiele o dziecku. Pod warunkiem, że jest dobrym obserwatorem. I ta obserwacja wymusza zmianę stylu życia.

Ponadto, może działać efekt placebo. Wiele chorób przechodzi sama przez się, więc jak się poczeka, to minie.

Działa też nadzieja. Pozytywne emocje, złagodzenie stresu, „wiara” że coś pomoże, radość że można coś zdziałać – mogą działać na zwolennika homeopatii i na jego otoczenie. Niemal jak hipnoza.

Potencje decymalne do D8 mogą działać fizycznie – np. w przypadku mieszanki pyłków traw, podziałają jak „odczulanie” choć niestandaryzowane.

A teraz przyszedł czas by odpowiedzieć na pytanie, w jaki sposób homeopatia może zabić.

Otóż, homeopatia zabija na dwa sposoby.

Jak pisałam w potencjach D1, D2, do D8 na upartego może zabić sam „lek”, bo zawiera substancję wyjściową, często toksyczną. Owe potencje decymalne mogą szkodzić tak, jak wszystkie toksyny. Okazuje się, że ostatnio odkryto w nich także niebezpieczne mikroby. (Mikroby stosowane są w tak zwanych „nozodach” homeopatycznych, takich jak tuberkulina, lub „nozody” jelitowe, czyli bakterie pochodzące z jelita).

Ale w jaki sposób może wywołać śmierć coś, w czym nic nie ma, czyli potencje setne, tysięczne lub LM-y? Otóż, w homeopatii zabija zwłoka w leczeniu.

Kiedyś, gdy obracałam się wśród lekarzy medycyny zafascynowanych homeopatią, miałam koleżankę. Lekarkę, z doktoratem. Zdiagnozowano u niej guza piersi, w stadium bardzo początkowym. Prosiła mnie, bym dobrała jej kuleczki. Nie chciałam – błagałam ją, by przeszła odpowiednie leczenie – operację i chemię. Operacja nawet nie musiała być doszczętna – wystarczyło wyciąć guz. Ale wiecie co? Wybrała homeopatię, leczyła się u „najlepszych”. Z nią „leczyły się” inne kobiety, tak jak ona przerażone perspektywą bólu i chemii. Koleżanka lekarka 3 lata później zmarła. Dodam – pod koniec życia zastosowała i chemię, i operację, ale było za późno.

W tym czasie inna moja koleżanka, prawniczka, miała bardzo zaawansowanego guza piersi – przeszła operację doszczętną, wycięto węzły chłonne – żyje do dziś.

W moim gabinecie miałam inne sytuacje. – np. zgłosiło się dziecko ze stanem astmatycznym, czyli dziecko, które dusiło się na moich oczach. Mama nie chciała dawać leków, bo homeopata klasyczny jej zabronił. Dziecko zabrało pogotowie. Z mamą pozostałam w kontakcie na wiele lat – leczyłyśmy córeczkę połączeniem terapii ziołowych i metod akademickich, z bardzo dobrym skutkiem.

Syn mojego przyjaciela we Francji leczony był homeopatią przez pediatrę. Po kilku tygodniach trafił do szpitala z rozległym zapaleniem płuc, tak ciężkim, że ledwo przeżył.

Ja sama usiłowałam „naturalnie” leczyć się na zapalenie płuc. Przy asyście kolegów. Skończyłam w szpitalu, ledwie przeżyłam.

Takich przykładów jest wiele, bardzo wiele…

Co zatem mogło zadziałać w legendarnych kroplach Apis, które sprowadziły mnie na manowce homeopatii? Przecież mnie i niejedną inną osobę wyleczyły z zapalenia zatok? Otóż, zawierały one śladowe ilości jadu pszczelego. Zatem, była to raczej „apiterapia” czyli terapia rozcieńczonym jadem pszczelim, która u osób podatnych mogła silnie stymulować układ odpornościowy. Poza tym, nie było w nich wody, tylko spirytus, a ten niektórym zawsze pomaga, nawet jeśli „pamięć spirytusu” nigdy nie była badana.

Wielu lekarzy, stosujących homeopatię „nieklasyczną”, celowo wybiera efekt placebo, w nadziei, że organizm sam zwalczy chorobę. Ja osobiście nie chcę takich metod, choć efekt placebo w medycynie jest znany. Dlaczego? Bo to jest wpuszczanie tylnymi drzwiami szkodliwego przesądu, który potem zbiera swoje ciemne żniwo.

Ci, którzy proponują Wam homeopatię klasyczną dzisiaj, albo tkwią w kompletnej nieświadomości, albo, co bardziej prawdopodobne, są ludźmi o silnie zakorzenionym myśleniu magicznym. Jest to „wiara”, bowiem w homeopatię „wierzy się” lub nie wierzy.

I jeszcze ciekawostka – Kościół uważa, że homeopaci uprawiają „magię”. Homeopatia nie jest ani uznawana przez katolików, ani nie jest „koszerna”.

„Twierdzenie homeopatów, że działania ich leków nie da się wyjaśnić utartymi, obecnymi uniwersyteckimi wyobrażeniami, powoduje, że często szukają oni tłumaczenia mechanizmu działania produktów homeopatycznych poprzez tworzenie spekulatywnych koncepcji, odwołujących się do magii. W tych spekulacjach nie jest ważna obecność materialnej substancji w podawanych lekach, ale pozostawione przez nią „piętno”, „pamięć” lub „informacja”, bowiem to ona ma mieć zasadnicze znaczenie dla uzyskania efektu leczniczego. Jest to sprzeczne z wiedzą z zakresu chemii, fizyki, fizjologii i farmakologii”

Zatem, uprzejmie upraszam moich pacjentów by na homeopatię czasu nie tracili.

Zarzutem dla lekarzy, którzy homeopatię krytykują, jest to, że nie skończyli odpowiednich kursów. Ja skończyłam wszystkie, nawet te najbardziej „prestiżowe”. Nie chcę wypisywać całej tej listy, bo to trochę żenujące, ile czasu i pieniędzy na to straciłam. I powtarzam, nie dajcie sobie robić wody z mózgu. Jeśli woda ma pamięć, to zapamiętajcie jedno – homeopatia nie jest drogą.

PS. Moi przyjaciele z burzliwej młodości, koledzy homeopaci, jeśli czytacie to co napisałam, wybaczcie mi, proszę, że zrywam „zaklęcie milczenia”. Drzemie w Was romantyczny duch, macie wiarę w cuda. Jednak zbyt wiele nieszczęść spowodowanych przez homeopatię widziałam. Obowiązkiem lekarza jest nie szkodzić. „Wiara” w homeopatię jest po prostu szkodliwa.

P.S .2. Wszystkie sytuacje, które opisałam są prawdziwe.